Sobotni poranek. Normalnie, zaczęłabym go od spaceru z psem. Potem, podarowałabym sobie hygge – czyli aromatyczną, czarną kawę ze szczyptą cynamonu i kapką zimnej wody. A następnie poszłabym na TARG.
Bo Kocham chodzić na targ, od dziecka. Pierwszy raz zabrała mnie na targ w Ostrowie Wielkopolskim moja nieżyjąca już babcia Kazia. Pamiętam mnogość ludzi, moje zagubienie, ale i fascynację tym miejscem. Pamiętam wiele innych targów, na których w ciągu całego życia byłam. I wydarzeń, jakie im towarzyszyły. Na targu w Legnicy, dokąd zabrała mnie moja druga, także nieżyjąca, babcia Jadzia okradły mnie – wówczas 9-latkę – Cyganki. Ze skórzanej torebusi (na pewno ją kojarzycie, te skórzane torebki, w niezmiennym kształcie, wiszą do dziś setkami na straganach w Zakopanem, Karpaczu albo Szczyrku), która ściskałam w ręce, ukradły najbardziej kolorową i bajeczną portmonetkę jaką kiedykolwiek miałam. Wyszywaną szklanymi koralikami, w której schowałam bodajże odpowiednik dzisiejszych dwudziestu złotych. To były całe moje pieniądze na wakacyjny pobyt u babci na wiosce. Pamiętam swoją rozpacz i żal, ale także pierwsze w życiu zdziwienie na ludzką niegodziwość, podłość, pazerność. Babcia kupiła mi wtedy cudowne sandałki – z długimi, skórzanymi rzemykami które obwiązywałam jak baletnice swoje wstążki, wokół opalonych nóg. Mam ciemną karnację, w dzieciństwie latem sama przypominałam cygańskie lub włoskie dziecko. Więc jak mogły mnie okraść? Wtedy było to dla mnie niepojęte. A babciny podarunek mimo, że cudowny – nie ukoił żalu.
Dzisiejszy poranek jest inny. Wyłączyłam nastawiony jak zawsze na 5:29 alarm, przyłożyłam głowę do poduszki i podarowałam sobie kolejną godzinę snu. Nie ma targu i nie ma po co wstawać. Pies pozwolił mi na godzinną drzemkę, po czym jego wewnętrzny alarm nie dał mi już dłużej spać. Szybki i odrobinę zaspany jeszcze spacer – z nim. I zdziwienie, że bardzo stara, pochylona ku ziemi staruszka, wspomagając się kijami, mimo sytuacji jaką mamy, także wyruszyła na swój poranny spacer. Ludzie potrzebują powtarzających się czynności, bo dają poczucie stałości. Czytałam tydzień temu, czekając na biegającego w Karkonowskim Ultramaratonie górskim męża, książkę Mario Escobara – Kołysanka z Auschwitz. Wprawdzie nie jest to relacja bohaterki, a jedynie literacka fikcja na bazie faktów – uderzyło mnie zdanie z pierwszego rozdziału: „Obudziłam się rano z bezwiednym przekonaniem, że mamy przed sobą normalny dzień. … Żaden znak nie zwiastował, że ta cała normalność ma za chwilę prysnąć.”. Nie potrafię Wam opisać, jaki rozdźwięk te słowa we mnie wzbudziły. Widzimy co dzieje się wokół, a jednak nadal mamy głębokie pragnienie, by ta rzeczywistość nas nie dosięgnęła. By nic się nie zmieniło. I było normalnie … „Blaz trochę się denerwował sprawdzianem, … Otis wstał z silny bólem ucha, … bliźniaki były zdrowe jak rydze.. a Adalia, nasz aniołek, jak zawsze zachowywała się grzecznie”. A jednak świat się dla nich skończył, bo tego dnia wsiedli do bydlęcych wagonów.
Nasz świat powoli umiera, jest nas za dużo, za głupich, zbyt zachłannych, zbyt obojętnych. Umierających za życia ze smartfonem w ręku, bez którego nie potrafimy dotrzeć na drugi koniec miasta. Koronawirus, a może po prostu (nie)naturalna, ale jednak – selekcja.
Kto uważnie lub nie obserwował wydarzenia w Chinach, mógł przewidzieć dwa scenariusze – rozleje się toto na świat, lub zostanie zduszone w odległym od nast o tysiące kilometrów i obojętnym nam miejscu. Zabezpieczył się lub nie. A jednak, chcąc tego czy nie – dzisiaj wstał zupełnie inny dzień. Znalazłam, po raz pierwszy od wielu miesięcy, czas na blogowy wpis. Nie poszłam i przez wiele kolejnych sobót – nie pójdę jeszcze na targ. Wczoraj pomalowałam, kupione miesiąc temu na targu staroci w Kłodzku, krzesło.
Miałam mnóstwo mycia podłóg, parania, gotowania. Mimo, że moja pięcioosobowa – DUŻA RODZINA – próbowała się przygotować na pandemię – nie byliśmy tak na prawdę w stanie przewidzieć takiego scenariusza. I mam pierwszy szok i zdziwienie 20-letniego syna; jak to mamo, nie ma mięsa? Przecież Ja chcę obiad z z mięsem. Mam w zamrażarce nieco mięsa, ale trzymam je na wypadek choroby – aby ugotować dla nas pożywny rosół. Nie mieszkam w domu, tylko w warszawskim bloku i mam ograniczone możliwości przechowywania mrożonej żywności. Bo nigdy wcześniej nie było mi to potrzebne. Bo nie przeżyłam wojny, głodu. Ale wychowałam się w socjaliźmie, gdzie jak nie było mięsa ( bo było na kartki ), to nie było. Moja mama musiała umieć ugotować dla nas obiad z tego, co dostępne. I nikt nie narzekał, nie miał pretensji. Dlatego mnie osobiście – dziecka urodzonego w latach 70-tych – nie boli brak świeżego mięsa.
A wiesz Synu czemu nie ma mięsa? Nie, nie dlatego że nagle wszyscy je wykupili. Nagle przestano je produkować. Nadal działają wielkie fermy kurze, świńskie, krowie – ale przetwórnie zostały pozbawione środków dezynfekujących. Bez tego nie jest możliwa produkcja mięsa. Za chwilę (2 tyg.) te przerośnięte kurczaki trzeba będzie zabić, albo same zaczną umierać, bo po prostu – poprzewracają się pod ciężarem własnych piersi, które tak lubisz jeść w złotych łukach. Resztki, wykupowane w ostatnich dniach w owczym pędzie przez warszawiaków, były ostatnimi partiami schodzącymi z chłodni. Potem mięsa długo nie będzie. Środki dezynfekujące są zabezpieczane dla szpitali, dla ludzi (nie świń).
Dlatego ja nie panikuję, ja tylko na chłodno (czas temu) przeliczyłam ile dni, nie chcąc chodzić do zarażonych miejsc, mogę przetrwać mając takie a nie inne zapasy.
Dlatego nie ugotuję Ci Synu obiadu,w którym królować będzie na drugie danie mięso. Dlatego proszę, spróbuj wreszcie obudzić się w rzeczywistości jaka nastała, a nie w rzeczywistości jaką zwykłeś mieć. Nie jesteś już dzieckiem, a my właśnie wsiedliśmy do bydlęcych wagonów.